Strona:Maria Rodziewiczówna - Czarny chleb.djvu/48

Ta strona została przepisana.

— Nie odchodźcie!... Tam w izbie bez was straszno! — rzekła, drżąc i chwytając go za ramię.
Obejrzał się zdziwiony.
— Toć Alchan został!
— Ach, co mi Alchan! — rzuciła obojętnie.
— Wszystko — zamruczał.
— Wy jak kret ślepi, że mi wciąż Alchanem dopiekacie! Wracajcie do izby, bo mi bez was straszno okropnie! — dodała, patrząc dziwnie na niego.
Pomimo zmroku oczy te urokliwe gorzały jak węgle, aż bolały od nich źrenice patrzącego. Znowu go raz drugi strach zdjął niepojęty, jak wtedy, gdy ją raz pierwszy ujrzał w blaskach ogniska. Usunął się i głowę spuścił.
— Zaraz wrócę — odparł niewyraźnie. — Idźcie do izby, tu zimno.
Justyn ukazał się w progu, szukając Pawła. We dwóch narąbali brzemię smolnych drzazeg i wrócili do chaty. Ogień rozjaśnił mroczne kąty, ale dziewczyna się nie ucieszyła. Siedziała chmurna, nasępiona, usunąwszy się od Alchana i nie raczyła spojrzeć na Pawła. Nie zważał na to, siadł do roboty i coś pokazywał idjocie w struganiu patyków.
— A drugi upiór jaki był? — spytał kowal. — Może ci skarby pokazał?
— Nie. Po skarby ja nie chodził — odparł parobczak. — Drugi raz na granicy to było, zeszłego roku, latem. Służyłem w straży i wracałem pewnego wieczora z posterunku do kwatery sam jeden, z psem i strzelbą tylko. Dzień cały nie jadłem, więc się wlokłem ciężko po piaskach okrutnych, krajem sosnowego boru. Gdym się zbliżał do cmentarzyska wioskowego podle drożyny, księżyc wszedł właśnie i oświecił świat wokoło. Nie strachy mi były w głowie, bom sobie śpiewał zcicha, rozglądając się na wsze strony. Nagle między mogiłami coś się zaruszało, zaskrzypiała furtka,