Strona:Maria Rodziewiczówna - Czarny chleb.djvu/56

Ta strona została przepisana.

— Co tak marudzisz, Pawle? — upominała matka za ścianą.
— Zaraz.
Ubierał się gorączkowo, ze wstrętem oblekając nowe szaty. Były długie, uroczyste jakieś, ciężkie, duszące. Nie można już było zagłębić rąk w kieszenie nałogowym ruchem włóczęgi, potrzeba było stąpać z powagą, chylić głowę pod ciężarem baraniej czapki, ręce za pas zakładać jak burmistrz. Nie dbał o to, że wypiękniał w tym stroju, urósł, wyszlachetniał. Spojrzał żałośnie na garść swych dawnych szmat i niezdolny pożegnać się z myślą, że je przywdzieje jeszcze kiedykolwiek, zgarnął ten brudny zwitek i schował do kuferka na sam spód.
Wówczas dopiero westchnął i wrócił do izby.
Zasiedli do skromnej uczty. Wzrok staruszki pieścił się z rozkoszą jego wzrostem, młodością i krasą; potem nagle zachmurzyła się i zagadnęła żywo:
— Byłeś u Jana?
Poczerwieniał zawstydzony.
— Nie miałem czasu — odpowiedział wymijająco.
— Jakto nie miałeś? — zawołała surowo. — Powiedz, że ochoty brakło! Udawałeś pokorę, by mnie otumanić. Niema w tobie sprawiedliwej duszy! Kłamiesz!
— Pójdę, matko, pójdę, — rzekł żałośnie — choć wiem, że mnie Jan i syn jego zelżą jak psa. Pójdę! Tylko wam drew urąbię i wody przyniosę. Nie gniewajcie się! Nie miałem złej myśli, alem zapomniał. Tyle pracy u Szymona!
I poszedł hardą swą duszę łamać u wroga. Wyprawiła go z chałupy bez pożegnania, rozgniewana zwłoką. Ruszył przez plac za jezioro, jak człowiek idący na śmierć. Dziewczęta zerkały zalotnie na pięknego parobka w świątecznej odzieży, znajomi pozdrawiali po drodze; on szedł ponury i opryskliwy,