Strona:Maria Rodziewiczówna - Czarny chleb.djvu/57

Ta strona została przepisana.

kopcąc fajkę. Dopiero głos Alchana ocucił go z zadumy.
Szanowny ten mąż, zamiast pracować, drażnił się przed kuźnią z gromadą żydziąt, którym rzucał naprzemian to suszone ziarna dyni, to błoto i kamienie.
Na widok wystrojonego Żużla osłupiał.
— Gwałtu! Co to? Obrali cię na burmistrza, ławnika, sędziego? Czy to wy? Awantura! W swaty idziesz?
— Aha, w swaty, do młyna — odburknął Paweł.
— Zwarjowałeś! Czekajże! Niech cię Kantyczka okadzi świętym wianeczkiem, bo cię te czarty pożrą z sukmaną i butami.

I bez octu i bez wina
Djabeł zje chrześcijanina
W sam piątek!

Coś tam było jeszcze o tej uczcie djabelskiej i o pogwałceniu postu, ale Paweł nie dosłuchał i odszedł.
Młyn mało co się zmienił przez lat dwanaście. Zawsze był stary, garbaty, pochyło zaglądający w rzeczułkę. Też same koła i łotoki, to samo w głębi obszerne domowstwo. Spał snem zimowego zastoju, ale przy kamieniach słychać było stuk siekiery, więc Żużel tam wstąpił, szukając oczyma gospodarzy. Dawniej żyli tam jego przyjaciele, a teraz wrogów zastawał.
— A czego? — odezwał się porywczy głos młynarza, zaledwie Żużel próg przestępił.
Poznano go zatem.
— Dobry wieczór! — pozdrowił uchylając czapki.
— Czego? — powtórzył Jan, wychodząc naprzeciw ponury, zaczerwieniony od gniewu, z drągiem w ręku. Za nim wyjrzała druga głowa, ruda i rozczochrana.
Był to Franek, syn starego, słynny łotr, próżniak i awanturnik.
— Przychodzę do was z prośbą, panie młyna-