Strona:Maria Rodziewiczówna - Czarny chleb.djvu/58

Ta strona została skorygowana.

rzu — odezwał się Żużel, hamując obrazę i gniew, który w nim wrzał coraz żywiej. — Za młodu skrzywdziłem waszą dziewczynę. Darujcie mi winę i jeśli wasza wola, chcę się teraz z nią ożenić...
— Hi, hi, hi! — zachichotał Franek. — Zląkłeś się, że spotkawszy cię, kości połamię? Przyszedłeś wykupić się od śmierci?
— Ja się takich jak ty nawet pięciu nie lękam! — rzucił pogardliwie parobczak, prostując atletyczne członki.
— To czegóż chcesz? Powtórz, wisielcze! — ryknął Jan.
— Słyszeliście już, powtarzać nie będę. Dosyć rzekłem.
— No, to idź won, pókiś cały!
Krew buchnęła do twarzy Pawła. Zadygotał wściekłością.
— Choć i nie pójdę, będę cały! Uczciwe wam przyniosłem słowo. Pytam raz jeszcze: dacie mi Joasię za żonę?
— Śmierć ci dam! Oto moja odpowiedź. Za dwanaście lat hańby i wstydu raczysz mi się ofiarować na zięcia? Cha, cha, cha! Co za honor! Złodziej, gałgan, śmiecie miasteczkowe! Chcesz płacić za krzywdę, no to i zapłacisz, ale monetą, jaką ja zechcę! Poczekaj! Porachujemy się! Ja pamiętam, nie potrzebujesz przypominać. A wiesz ty, jakiej ja chcę zapłaty? Twojej hańby, albo krwi. Idź won! Słyszałeś? Dosyć na dzisiaj!
— Dosyć! Tylko że zhańbić się nie dam a i krwi swojej nie mam dla was! Tedy pamiętajcie też, iż na mnie potrzeba bandy podobnych wam zbójów! Ostrożnie, byście sami nie wisieli przede mną!
Nacisnął czapkę na uszy i odszedł, nie słuchając przekleństw i dalszych obelg. Jednak słyszał wszystkie, spadały na niego, jak tyleż bolesnych razów i odbijały się w duszy bezbrzeżną rozpaczą. «Złodziej,