Strona:Maria Rodziewiczówna - Czarny chleb.djvu/59

Ta strona została skorygowana.

gałgan, śmiecie!» Oto, czem był dla ludzi, oto co sobie przez życie zarobił, oto poco wrócił w rodzinne strony i został!
Tam na szerokim świecie było inaczej. Nikt go nie znał, nie rzucał w twarz win młodzieńczych, nikt mu śmiercią nie groził. Tutaj tak myślał i mówił każdy, a on słuchać musiał milczeć, bo mówili prawdę. I kto się ujmie za nim? Komu się poskarży? Przed kim wytłumaczy? Kto go pożałuje?
Matka powie, że słuszna kara; Alchan ramionami ruszy, inni odejdą obojętni. On ze swą duszą nieszczęsną był sam na świecie.
Zniechęcenie, nuda, rozpacz, opadły go przez tę szczerbę upokorzenia. Poco tak żyć z wieczystą hańbą i pogardą? Poco czekać zemsty i mordu? W świat, w świat znowu, od tych ludzi, od pamiątek, z tego ciasnego błędnego koła powszedniości. W świat, w świat szeroki!
— «Chodź, chodź!» — szumiał mu wiatr, szumiały drzewa, wołała ziemia, niebo. — «Chodż, chodź!» — szemrała zła moc w głębi i targała go naprzód, jak dawniej, jak zawsze.
Jak opętany zszedł z drogi w zaspy śniegu i już z obudzonym instynktem zbiega ruszył bez śladu poza miasteczkiem, brnąc przed siebie, byle dalej, byle prędzej. W głowie miał chaos bezładnych myśli, w piersi dziką żądzę przestrzeni, swobody, nieokiełznanej woli. Szalał zapomniawszy o świecie całym. Zła moc potężniała w falę, która zalewała przysięgę, obietnicę, obowiązki, pamięć wszelką. Zrywał się, jak ptak wędrowny do lotu. Szedł może godzinę, może dwie; nie pamiętał, stracił przytomność.
Wtem nagle coś zagrodziło mu drogę. Stanął, podniósł rozpalone, suche źrenice. Był to parkan cmentarny; zmrok zapadał.
Szaleniec cofnął się, jak przed widmem, ugiął się, pochylił, ręką machinalnie powiódł po zsiniałej od