Strona:Maria Rodziewiczówna - Czarny chleb.djvu/60

Ta strona została skorygowana.

zimna twarzy. Za parkanem, w rogu, czerniał krzyżyk ojcowski, świecąc białym napisem; brzozy, ogołocone z liści, szemrały wieczystą smętną modlitwę za umarłych. Cisza — pustka.
«Jak zechcesz uciekać, zajdź tu... a wrócisz do mnie» — powiedziała do niego matka na tej mogile. Usłyszał to teraz, usłyszał cichą skargę duszy i zatrząsł się. Głuchy, żałosny jęk mieszał się z pacierzem brzóz płaczących i znowu wróciła cisza na tę ziemię śpiących.

· · · · · · · · · · · · · · · · · · · ·

Był już wieczór. Marynka, jak zwykle, wykradła się z domu i w cieniu płotu kowalowej zagrody szeptała z Alchanem, szczerząc białe ząbki i uchylając się dla pozoru od jego zbyt natarczywych zaczepek. Miasteczko wyludniło się, jak codzień o tej porze. Z karczem tylko bił blask i wrzał hałas pijaków.
Nagle z uliczki ktoś się wynurzył o krok od czułej pary i, mijając ją, uchylił czapki.
— Paweł! — krzyknął kowal. — A ty skąd? Zapiliście sprawę we młynie? Piękną będziesz miał żonę. Winszuję!
Parobczak nic nie odparł i szedł dalej, gdy dziewczyna ozwała się także:
— Poczekajcie! Pójdziemy razem do domu.
Stanął, nie oglądając się.
— Kto się was doczeka — zamruczał. — Gruchać w adwencie ciepło, ale patrzeć na gruchanie... nie grzeje.
— Doprawdy? — zaśmiała się zalotnie; a Alchan dodał:
— Już-to z Joasią gruchać we młynie to i w maju będzie chłodno. Nieprawdaż?
— Idź, spróbuj! Nie bronię! — rzucił przez zęby.