Strona:Maria Rodziewiczówna - Czarny chleb.djvu/62

Ta strona została skorygowana.

noc zimowa i zapewne mocno się dziwiła nowej fantazji Marynki.
Na odpowiedź Żużla ona się roześmiała swawolnie.
— To dlatego chcecie brać młynarzową Joasię? Fe! Oczy wam się palą po nocy, jak wilcze, a naturę rybią macie.
— Skąd wiecie o mojej naturze? — odparł, wzruszając ramionami.
— A ot, widzę! Śniegowy bałwan a wy, to jedno. Nie dziw, że was posyłają od chaty do chaty, jak kukłę. Nie znacie wy, co to ochota!
Poczerwieniał, obrażony takim sądem z tych ust.
— A jak wiem, to co? — zagadnął, postępując o krok.
Nie usunęła się. Stała przed nim wyprostowana, wyzywająca, ze sfinksowym uśmiechem na rozchylonych ustach.
— Jak wiecie, to zapomnicie wstrętu do cudzej kniei — odparła.
W tej chwili drzwi chaty rozwarły się znienacka; przez nie wyjrzała siwa głowa Szymona i kij sękaty.
— Aha! To ty, błaźnico! Z gachem bałamucisz się pod progiem o północy! Przyprowadziłaś go sobie na zabawę? Dobrze, dobrze! Przynajmniej za jednym zachodem oboje was kijem ogrzmocę. Poczekajcie, nauczę ja was mores!
— Darujcie, gospodarzu! Idziemy prosto z miasteczka.
— To ty, nicponiu! Dziewczynę mi durzysz, głowę zawracasz! Pięknie, pięknie! — wołał rybak, zmieniając ton i rzucając pałkę w kąt za siebie. — To ty tak u matki siedzisz? Z dziewczyną bajdurzą pod płotem! Skaranie boskie z tą młodzieżą! Zęby szczerzą na takim mrozie. Marsz do chaty, błazny, pędziwiatry, hultaje! No, no, no!
Stary gderał, ale widać było, że schadzkę fa-