Strona:Maria Rodziewiczówna - Czarny chleb.djvu/63

Ta strona została skorygowana.

woryta z córką traktował bez gniewu, raczej ze skrytem zadowoleniem. Pogładził Marynkę po głowie dobrotliwie.
Weszli do izby i zasiedli we troje do wieczerzy. Oddawna już Paweł traktowany był za syna prawie; jadł z gospodarzami i sypiał w jednej izbie z rybakiem. Parobcy nawykli słuchać go, jak Szymona; z dnia na dzień więcej wyręczał się nim stary. Jedząc, rozprawiali o wielkim połowie przed świętami noworocznemi, o sieci, o sznurach, o laskach, o możliwym wyniku. Nazajutrz miał Paweł w las jechać po pręty z parobkami, wstąpić do powroźnika, załatwić tysiące interesów.
Marynka słuchała głosu parobczaka i nieznacznie obserwowała go z pod oka. Chwilami zagryzała wargi i mieniła się wrażeniem. Tyle wieczorów spędzili razem i nareszcie przyszedł jeden — dla niego.
Po wieczerzy ciągnęła się dalej gawędka bez końca o połowie ryb. Zajął się swą siecią, pochylony, niepatrząc na nią. Mocy miał wiele nad sobą, nie zdradził się niczem. Rozdrażniona, bez pożegnania skryła się do swego alkierzyka i za ścianą dopiero pogroziła w stronę izby ręką i spojrzeniem.
— Nauczę ja ciebie kochać! Nauczę! — zamruczała.

∗             ∗

W ośnieżonym głuchym borze daleko szła piosenka i łoskot siekiery, płosząc dzięcioły i wiewiórki. Od świtu Żużel spuszczał młode sosenki na żerdzie, układał je na sanie i śpiewał bezustanku. Błyszczały mu oczy, uśmiechały się usta, bawił się tą mozolną robotą, pośpieszał gorączkowo. Nie był to w tej chwili niewolnik zbuntowany, ale człowiek wolny, chętny, z wielkiem weselem w piersi.
O zmroku powracał do zagrody z ładowną furą.