Strona:Maria Rodziewiczówna - Czarny chleb.djvu/65

Ta strona została przepisana.

kim razie wiadro znowu utopię. Posyłajcie po nie drugiego głupca!
Zabrał się do spełnienia groźby; poskoczyła w obronie zagrożonego skarbu, zaczęli się mocować z sobą. Wśród tego szamotania on ją objął w pół, przycisnął namiętnie do piersi, ona mu położyła ręce na ramionach i odpychała, dysząc ze zmęczenia, blada, z błyskiem wściekłości w oczach.
— Marynko! — szepnął zcicha, wpatrując się gorąco.
Przechyliła się jeszcze bardziej w tył, zacięła usta.
— Marynko! — powtórzył z serdeczną prośbą jeszcze ciszej.
— Czego chcecie? — rzuciła dziko.
— I o co męczycie? Pokochajcie trochę! — wyszeptał.
— Puśćcie mnie! Po niewoli nie czynię! Zabiję was, jeśli mnie dotkniecie bez mojej ochoty — zamruczała.
Uwolnił ją ze swych objęć i o krok się cofnął.
— Zanieście mi wodę do sieni — rozkazała tonem królowej.
Usłuchał w milczeniu. W sieni, jak zwykle, było mroczno. Na prawo gderał Szymon na puste kąty i nieobecnych, na lewo śpiewał Justyn kolędę.
Postawił wiadro w kącie.
— A moja zapłata? — zagadnął, zastępując jej drogę.
— Dostaniecie jutro! — odparła swawolnie.
Rzucił się niecierpliwie.
— Głupiemu radość z obiecanki — zamruczał przez zęby, biorąc za klamkę do izby czeladnej.
Nagle w tej ciemności poczuł dwoje rąk na ramionach, a u swej piersi gibką postać dziewczyny. Bez słowa, w wielkiem milczeniu dwóch serc, które stanęły na sekundę cicho, przejęte wrażeniem, spotkały się ich usta w długim namiętnym pocałunku.