i w zanadrze, a wieczorem piekł na patykach i jadł łapczywie.
Próżno było go odwoływać od zdobyczy. Parobczak ruszył sam, kreśląc zygzaki po lodzie i śpiewając wesoło. Mróz przejmował go do kości, biegł coraz szybciej, aż tam w głąb, gdzie jezioro zwężało się w gardziel, obrosłą z obu stron krzakami łozy, poza któremi czerniał profil Janowego młynka. Była tam ostatnia przerębla i zdaleka ujrzał Paweł, że wyglądała inaczej niż inne. Pochylił się. Otwór był zatkany zielskiem i słomą.
— Oho! Ktoś kosz wstawił. A, łotr! — zamruczał, biorąc się do oczyszczenia.
Gdy tak stał zajęty, rąbiąc i klnąc złodzieja, nagle za jego plecami poruszyły się krzaki łozy, na jezioro wysunęły się dwa cienie. Milczkiem poczęły się skradać do niego. Jeden niósł siekierę, drugi na plecach drąg dębowy. Parobczak nic nie widział. Dobył kosz, odrzucił go daleko i zaśpiewał donośnie:
I tak wszyscy społem wokoło stanęli,
Panu Najwyższemu wesoło krzyknęli,
Przez Twe Narodzenie dajże nam zbawienie
Hej, kolęda, kolęda!
Nie dokończył, jęknął. Drąg spadł mu na kark, ogłuszył. Zachwiał się, stracił równowagę, padł naprzód w przeręblę. Zaczął się szamotać, orzeźwiony wodą i instynktem zachowawczym. Zdołał wydobyć głowę nad lód, rękoma chwycił krawędź przerębli. Ale sekundę tylko to trwało. Sekundę widział niebo, księżyc jakiś czerwony i straszną, ponurą twarz młynarza, a obok wykrzywioną śmiechem drugą, rudą, syna jego, Franka.
Drąg się podniósł raz drugi i spadł mu na głowę.
Wtedy poczerniało mu w oczach, głos zamarł w gardle, puścił krawędź przerębli i zniknął pod lodem.