Strona:Maria Rodziewiczówna - Czarny chleb.djvu/72

Ta strona została przepisana.

Młynarz z synem szybko umknęli. Zapanowała na jeziorze wielka cisza.
W tejże chwili zdala podniósł się chrypliwy głosik:

Kuba, nieboraczek, nierychło przybieżał,
Śpieszył, ile mocy, wszystkiego odbieżał;
Nie miał Panu co dać, kazali mu śpiewać.
Hej, kolęda, kolęda!

To Justyn, obładowany rybą, rad ze zdobyczy, podążał za przyjacielem. Wstał, rozejrzał się, zdumiony pustką.
— Paweł! Paweł! — zawołał.
Nikt mu nie odpowiedział. Jezioro się szkliło, równe po najdalsze kąty, nie widać było nikogo.
Wówczas chłopca strach zdjął i żal, że go zostawiono samego. Przyszły mu na myśl różne dziwy, które prawiła Prakseda, jął dygotać, płakać i pobiegł, ile sił, ale nie ku chacie, tylko za śladami kutych obcasów parobczaka na lodzie.
Biegł, chlipiąc i zawodząc, a łzy mu stygły na pobrzękłych policzkach, a głos urywał mróz. Nagle zabłysło coś na lodzie między łozą. Była to siekiera Żużlowa, porzucona na skraju przerębli; miesiąc ją srebrzył. Justyn dopadł do niej i stanął. Dalej nie było śladu obcasów. Idjota otarł łzy rękawem, rozejrzał się, przestał płakać, coś kombinował, skrobiąc się za uchem. Potem przypadł nad przeręblą, zajrzał w głąb i nagle bez namysłu, głową naprzód, jak kaczka dał nurka w tę zimną otchłań, nie zważając, że przy ruchu tym posypały się rybki z kieszeni kożucha w wodę, że przepadł jego trud mozolny i specjał.
Bulgotało w przerębli, ruszało się, wzbijały się bąble powietrza — nie było chłopca kilkanaście sekund. Potem wyjrzała na powierzchnię wielka głowa i zsiniała dłoń. Prychnął, odsapnął i wydobył za sobą drugą głowę — bez życia.