łokcie wnurzał w kieszenie i, przechylając się z boku na bok, przetrząsał je do dna samego.
— Gdzieś mnie znalazł, Justek? — powtórzył Paweł.
— Niema, zgubił! — zajęczał płaczliwie chłopak. — Była kopa i pięć! Niema, zgubił!
— Coś zgubił? — parsknęła śmiechem Marynka.
Nie było odpowiedzi, oprócz żałosnego łkania. Nagle przestał płakać. Na zapuchłej twarzy zadrgała radość bezmierna. Wydostał z trudem rękę z otchłani kieszeni i, zaglądając w zaciśniętą dłoń, wołać począł z wybuchem szczęścia:
— Jest trzy! Jest trzy!
Potem rozepchnął parobków i wcisnął się między Praksedę a komin.
— Nie przeszkadzaj! — upominała stara. — Zdejm odzienie, osusz się. Poco ty mi ogień rozrzucasz!
— Ja ich będę piekł dla niego — rzekł, grzebiąc w węglach.
Stara odsunęła go na stronę, ale Szymon zakrzyczał z kąta:
— Niech piecze, niech robi, co chce. Niech mi go nikt nie tknie i nie poniewiera. On mi chłopca uratował. I ktoby to rzekł, że w tem paskudnem ciele siedzi taka ludzka dusza? Daj mu pokój, Praksedo, a przynieś-no swój krupnik. Jakże ci, Pawle?
— Dobrze gospodarzu. Głowa trochę boli, ale to fraszka. Będę wam sieć ciągnął pojutrze.
Omylił się; nie dzień, ale dziesięć przemęczył się w chacie. Połów odbył się bez niego. On leżał w gorączce, pobity, siny, z szalonym bólem głowy. Po kilku dniach ledwie zwlókł się na ławę i przesiedział na niej tydzień, osłabły, znękany, osłupiały cierpieniem. Doglądała go matka, Prakseda, stary Szymon, troskliwy jak ojciec, Justyn okarmiał wjunami.
Strona:Maria Rodziewiczówna - Czarny chleb.djvu/75
Ta strona została przepisana.