Marynka przybiegała rzadko, bojąc się ludzkich oczu. O zmroku zwykle wpadała, ruchliwa jak żywe srebro, śmiejąca się i fantastyczna. Czasem całowała go i pieściła, częściej targnęła za wąs lub ucho, albo potarmosiła za kędzierzawe włosy i uciekała, spłoszona czyjemikolwiek krokami w sieni, zostawiając na twarzy młodego smugę rozradowania, w głębi duszy wielką szczęśliwość.
Na święta Żużel ledwie pozdrowiał na tyle, że z gwiazdą i Justynem poszedł kolędować po miasteczku. Zebrał się wokoło nich tłum wyrostków, a znalazł się też Alchan, podpiły, przedrzeźniając swoim zwyczajem i dowcipkując.
— Nie umiecie śpiewać, wy dudy dziurawe! Posłuchajcie mnie! Ja jestem w najbliższych stosunkach z Kantyczką
Prośmy Pana Boga
Niech nam da pieroga
I rodzynków moc.
Przytem strumień piwa
Z nieba niech nam spływa
W Narodzenia noc!
Justyn słuchał zrazu uważnie tej improwizacji, ale nie usłyszawszy nic o czerwonym szaliku, pokazał kowalowi język, potem figę i wrócił do dawnego tekstu.
W wieczór Sylwestrowy Paweł, już zdrów zupełnie, odwiedził matczyną chatynę.
Po chwili rozmowy zaczął z wahaniem nieśmiało:
— Matulu... wiecie, jak to było z moją głową?
— Albo co?
— Nie lód mi ją rozbił, ale drąg Jana, młynarza; nie poślizgnąłem się w płonkę, ale on i syn jego mnie tam rzucili, zaszedłszy znienacka. Śmierć mi chcieli zadać.