Strona:Maria Rodziewiczówna - Czarny chleb.djvu/78

Ta strona została przepisana.

Wiosna była na niebie, a na ziemi na to hasło wstawały szare skowronki, ciągnęły kaczki i żórawie.
Z szarej łąki wytykało się blade kwiecie i szmaty zielonej trawy, po wodach pomknęły lody. Ludzie wychodzili na pola. Z nad pleśni i szronów dobyło się potężne życie, zaczynało falować, tętnić, nieokreślonym szumem napełniając powietrze. Wielkanoc już dawno była minęła, zapomniano zimowej niewoli.
Pewnego dnia, o jasnym zachodzie, trzy ładowne fury, ciągnęły zwolna wyboistą leśną drożyną w stronę miasteczka, tonąc w rozgrzęzłem błocie, utykając co chwila. Dwaj woźnice, wieśniacy z ubioru, klęli drogę i konie, narzekali na dolę i wyprawę, tylko prowadzący tabor, dorodny parobczak w sinej mieszczańskiej sukmanie, szedł raźno, ochoczo, to gwiżdżąc, to śpiewając, to pokrzykując na konie i towarzyszów.
Był to Paweł Żużel we własnej osobie.
— Dosyć lamentować! Będzie na to czas, gdy nam gospodarz głowę zmyje za zwłokę. Wczoraj na nas czekał.
— Uspokoi się, jak konie zobaczy. Ten siwy w waszym wozie to jak darmo kupiony. Nie było lepszego na całym jarmarku.
— Byłoż o niego targu dzień cały! No, byle do domu się dostać przed nocą! Daleko jeszcze?
— Mila chyba, a może i mniej. Byle z lasu się wydostać to i zobaczymy już miasteczko.
Zaczęli krzesać ognia do fajki i naglić konie. Niebo było czyste, czerwone od zachodu, na niem kiedy niekiedy wybiegała chmurką drobna i płynęła powoli. Parobczak oczy podniósł. Nisko wśród tych czerwonych obłoczków ciągnął z krakaniem długi sznur żórawi. Po ciemnem licu Pawła przeszedł błysk żywy, potem smuga nieokreślonej tęsknoty.
Ze wzrokiem, zaopatrzonym w klucz ptasi, półgłosem nucić począł: