pomny zmęczenia, biegł prawie u wozu, nagląc konia. Miasteczko było o staję tylko, zbliżało się z każdą chwilą. Ot już i ulice, ot rynek, ot i jezioro i wrota! Zobaczy ją na progu.
— Hej! hej! Justek, otwieraj!
Na głos ten zawrzało w chacie. Idjota, bosy, żując resztki wieczerzy, wyskoczył pierwszy, za nim czepiec Praksedy, siwa głowa rybaka, wszyscy — tylko czarnych oczu nie było nigdzie.
— Hultaje! Obieżyświaty! Pijaki! Gdzie was djabeł nosił tyle dni? — krzyczał Szymon.
W piersi Pawła zabolało strasznie. Czarnych oczu nie było. Siłą woli pohamował uczucie zawodu, odpowiadał, dobywał nabyte przedmioty, wyliczał cenę, prezentował konie, uśmiechał się nawet do Justyna, który w naszyjniku z obwarzanków wyprawiał wokoło niego dzikie skoki.
I w izbie nie było Marynki. Pawła ogarnął strach okropny, gdy przebiegł oczyma puste kąty.
— A gdzieście córkę podzieli, gospodarzu? — zagadnął wreszcie. — Możem i weselisko opuścił?
— Wesele? — zaśmiał się Szymon, zadowolony ze sprawozdania i kupna. — A jakżeby się ono bez ciebie odbyło? Dziewczyna doma być musi albo może gdzie pobiegła do znajomej. Niema kłopotu, znajdzie się sama.
Łatwo było mówić staremu. Nie miał trzydziestu lat i gorącego serca w zanadrzu. Paweł kipiał z niecierpliwości, tracił uwagę i pamięć, odpowiadał coraz lakoniczniej, siedział z wlepionemi we drzwi oczyma, drżąc na lada szelest. Nareszcie nie wytrzymał dłużej. Zerwał się i pobiegł szukać swej zguby w czarną noc — naoślep, nie wiedząc gdzie.
Skierował się do miasteczka, zaglądając w oczy spotykanych kobiet, w oświetlone okna, przysłuchując się, czy nie usłyszy znajomego głosu. W ten sposób doszedł do rynku, znalazł się przed domostwem Al-
Strona:Maria Rodziewiczówna - Czarny chleb.djvu/80
Ta strona została przepisana.