chana. Kuźnia stała zamknięta. Szanowny «mąż-żonie» nie lubił nadmiaru pracy. Przy furtce podwórka Paweł przystanął, zawahał się, wreszcie machinalnie ruszył klamkę i wszedł. Czego tam chciał, sam nie wiedział. Zła moc przywiodła go do tych drzwi za karę, że o niej zapomniał, że ją zmógł w sobie i pokonał.
Okna były zasłonięte okiennicami, ale nie szczelnie. Parobczak zajrzał przez szparę do wnętrza i zachwiał się z głuchym jękiem.
Jaskrawy pasek światła padł mu na twarz. Przez to mgnienie stała się straszna, blada, prawie sina, wykrzywiona kurczem zgrozy. Przez wpółotwarte usta wydzierało się jakby łkanie, jakby wycie ranionego zwierza. Zgiął się, sił mu zabrakło, usunął się na bok, zataczając się, jak pijany. Oparł się plecami o ścianę, oburącz ścisnął czoło i tak pozostał, pochylony, zgnieciony straszną rozpaczą i bólem. Zamierała w nim dusza.
I tak pozostał, jak wryty, rozkrzyżowany u tej ściany, bez głosu, bez czucia, nieprzytomny. Nagle z za okiennicy i szyb dobiegł do jego uszu śmiech srebrny, swawolny, radosny. Podskoczył, zadygotał całem ciałem, zajęczał dziko i zakrywając dłońmi uszy, wybiegł na rynek. Potrącił kogoś przechodzącego, to mu wróciło pamięć i przytomność. Podniósł ręce do twarzy, otarł zimny pot ze skroni, zacisnął zęby i ze zwieszoną głową, powoli, potykając się, zawrócił do zagrody.
Noc zapadła zupełnie. Jezioro, zerwawszy lód, huczało wzburzone wichrem i nadmiarem wiosennych wód. Zaryte w piasek nadbrzeżny stało małe czółenko. Paweł je zepchnął na głębinę, puścił na los szczęścia, sam legł twarzą do mokrych desek i łkał.
Nikt go nie słyszał, chyba śmierć tylko — owa blada, bezlitosna, co się unosi nad rozpaczą człowieczą
Strona:Maria Rodziewiczówna - Czarny chleb.djvu/81
Ta strona została przepisana.