Strona:Maria Rodziewiczówna - Czarny chleb.djvu/83

Ta strona została przepisana.

Nie tobie, ptaku, z światem się bratać, Nie tobie, ptaku! I do serc ludzkich nie chodź kołatać, Nie chodź, biedaku!

· · · · · · · · · · · · · · · · · · · ·
∗             ∗

— Coś mi niedomaga wasz chłopiec, matko Agnieszko — mówił stary Szymon, siedząc pewnego wieczora naprzeciw mularzowej w jej chatynie.
— Dawnom go nie widziała. Wiosną nad wodami po bagniskach febra się czai. Może go opadła.
— A może! Szpetna febra! Nie je, nie gada, robotę jak senny zbywa, wieczorami po jeziorze się włóczy. Trza mu, matko, jakiego ziela zadać.
— Trzeba — potwierdziła.
— A jakiego, myślicie?
— Centurji albo bobowniku najsnadniej.
— Tfu, do czarta, z tą trawą suszoną. Trza go kumo, ożenić!
Staruszka poruszyła się żywo.
— Ożenić? Jego? Naśmiewacie się nade mną, Szymonie. Wy jego nie znacie! Czy on potrafi co uszanować, do czego się przywiązać? Nie utrzyma go ani żona, ani przysięga. Ożenić? Czy on tego wart? Zapomnieliście, co było. Codzień ja czekam wieści, że jego u was niema, że zbiegł, porzucił wszystko.
— Et, bajecie, matko — przerwał rybak. — Znam ja ludzi i waszego Pawła spenetrowałem dobrze. Nie wasz kłopot go pilnować, ale mój i żony. Ot, słowo wam daję, że on już od nas nie pójdzie. Co długo gadać? Dajcie mi waszego chłopca dla mojej Marynki! Widzi mi się, że się mają do siebie.
— Szymonie, kumie! Nie wart on waszej łaski! Wy nie wiecie, co w nim siedzi. Osiwiejecie przez niego, jak ja.