Strona:Maria Rodziewiczówna - Czarny chleb.djvu/86

Ta strona została przepisana.

— Spocznij. Należy się tobie wczasu trochę. Na tydzień cię Szymon uwolnił.
— Na tydzień? — powtórzył z wahaniem. — Jabym chciał już nie wracać na jezioro.
— Co? — zawołała groźnie.
— Nie wracać, matko. Na kolei trafia się służba. Sto rubli rocznie i mieszkanie dla was. Kiedy rybak nierad, poco się narzucać?
— Kłamiesz! Kluczysz jak zając. Myślisz mi oczy zamydlić? Niby ja nie widzę, że cię już tamto opętało, że ci się znowu zmiany i łajdactwa zachciewa. Udajesz, że nie wiesz, przecz ci rybak niechętny. Do czegoś podobny? Do wściekłego wilka, do zbója, złość i niechęć z oczu ci wygląda. Myślisz, że to miło za swą dobroć i pieniądze mieć takiego sługę?
— Ja Szymonowi jak wierny pies służyłem — zamruczał — ale dłużej mi tam trudno żyć.
— Czemu? — zagadnęła.
Milczał uparcie, cisnąc głowę w dłoniach. Spojrzała po nim. Strach, co z niego to kochanie uczyniło, ale ona na tę chorobę miała ratunek i lekarstwo.
— To też Szymon ma litość nad tobą — zaczęła łagodniej — dobrą służbę pamięta i wielkie ci szczęście gotuje.
Zadrżał, gorejące oczy wbił w twarz mówiącej, ale milczał.
— Córkę ci swoją chce dać za żonę, do siebie na gospodarstwo wziąć. Mówił, że się macie ku sobie z dziewczyną.
Padło tedy to wielkie słowo i zapanowała po niem cisza. Mularzowa spojrzała na syna.
— Cóż ty na to?
— Nie chcę, matko, ani tej doli, ani szczęścia. Rybak nie zgadł, co mi jest, bo ja jego córki nie chcę, za skarby całego świata nie chcę!