Strona:Maria Rodziewiczówna - Czarny chleb.djvu/89

Ta strona została przepisana.

— Powiedzcie, by odłożył do jesieni, a może tymczasem Bóg da...
— Co da? — spytała, gdy urwał.
— Inną drogę — odpowiedział szeptem i więcej się nie odezwał.
Płomyk się chwiał, jakby chciał zgasnąć. Smutne oczy Pawła patrzyły weń i ścigały drgający ruch światełka. Twarz jego pokrywała się smugą rzewnego wspomnienia. Na dworze ktoś śpiewał smętną piosenkę.
— Czy pamiętacie, matulu, jakem dzieciakiem był? — ozwał się młody nareszcie. — Ostatnim się urodził i najmniejszego pieścili w chacie. Siadywałem wysoko na piecu, ot tam, i z góry patrzałem na chatę. Wyście całowali często, ojciec codzień coś przyniósł na zabawkę a Józik huśtał na kolanach. Dobrze mi było i wesoło, tylkom jeden kłopot miał: zachciało mi się złapać i zamknąć w pudełku czerwony kawałek słonka, co w południe przez szybkę zaglądało aż na mój piec. Ot takie głupie dziecko! Często spadałem na łeb i tłukłem się. Darmo wyście łajali, darmo ojciec obił raz rózgą i pudełko spalił, darmo naśmiewał się Józik. Jak się kto głupi urodzi, to tak i zginie. Jednemu rozum z laty przybędzie, a ja głupi się zestarzał! Rozumu nie kupić. Płakał ja po ojcowskich plagach, a teraz myślę, że mało siekł, oj, mało! Wstyd i śmiech. Ja zawsze myślał, że złapię kawałek słońca w pudełko, zawsze gonił i to moja niedola była i zguba! Oj, głupi, głupi!
— Aleś teraz przejrzał, że to napróżno, już łapać nie będziesz.
— Nie będę, bo mi teraz się zdaje, że niema słonka. Już mnie nic nie grzeje, nic nie świeci. Ciemno! — zakończył ledwie dosłyszanym szeptem i spuścił głowę na piersi, zadumany smutnie.
Mularzowa nie śmiała przerywać milczenia.

∗             ∗