Strona:Maria Rodziewiczówna - Czarny chleb.djvu/91

Ta strona została przepisana.

— Z wiosną wszędzie ładnie. A tobie, chłopcze, jak? Zdrowiej?
— Zdrowiej, chwała Bogu!
Istotnie wyglądał raźniej i swobodniej. Słońce i jemu przeszło po twarzy ciepłem tchnieniem, spędziło szary, posępny koloryt. Stał przed nią w blasku ślicznego ranka, smukły, czysto odziany i radowały się jej oczy widokiem tego zdrowia, młodości i urody.
— Chwała Bogu — powtórzyła z głębi duszy.
— Widzicie, matko, com znalazł? — rzekł wesoło. — Siedem listków na bzie. Widać spotka mnie coś bardzo dobrego.
— Oby najlepsze, chłopcze!
— Wszyscy już poszli. Spóźniłem się. Szczęść Boże, matko!
— Do zobaczyska, Pawle! A zajdź, gdy będziesz wracał.
— Nie minę chaty.
Poszedł, a ona wróciła do grządek warzywa. Rozradowała się jej dusza. Może Bóg da, że złe minie nareszcie; może się jeszcze wszystko naprawi. Snać młodzi rozeszli się o jakie głupstwo; u zakochanych o byle co kłótnia i jak przyjdzie, tak mija... Wiadomo: burza wiosenna. Tak-ci zapewne i między nimi się stało. Dziewczyna pieszczona, to chimeryczna być musi, a chłopiec prędki jak ogień. Jak się rozeszli, tak zejdą. Już on dziś inaczej patrzy, da Bóg, wszystko się naprawi, a ona doczeka się przed zgonem pociechy i spokoju, odpocznie przy nich. Chodziły po głowie mularzowej bujne myśli, szerokie plany; wstąpiła w nią otucha.
Na uliczce było cicho, tylko sikory i zięby trzepotały się po bzach. Słońce podeszło w południe i dogrzewało ogniście. Staruszka uśmiechała się do siebie samej i do swych myśli. Nagle szybkie kroki rozległy się w uliczce i dalekie krzyki. Podniosła głowę, nasłuchując.