Ktoś biegł w tę stronę.
— Matko Agnieszko! Matko Agnieszko! — rozpoznała głos zdyszany starego Feliksa.
Porwała się na nogi, poskoczyła do płotu; niepojęty strach ścisnął jej serce.
— Czego chcecie? — zawołała.
Mieszczanin dopadł Żużlowej zagrody. Zmieniony był i drżący.
— Niema waszego Pawła! — wybełkotał. — Zabiło go drzewo. Samochcąc się zgubił! Niosą go ludzie! Przygotujcie posłanie!
Ale ona nic nie słyszała, oprócz pierwszego wyrazu.
— Zabiło! Niema! O Jezu! o Jezu!
Nieprzytomna, z siłą rozpaczy rzuciła się biec naoślep przed siebie, z jękiem okropnym:
— O Jezu! o Jezu!
Była to prawda. Na noszach ludzie nieśli jej do chaty ostatniego syna, bez życia.
Leżał cały siny, martwy, z obwisłemi ramiony, z pogruchotaną piersią, bez ducha. Oczy miał zamknięte, sine powieki, usta o wyszczerzonych zębach, zalane krwią, odzież pełną plam krwawych i kurzawy. I tak go jej nieśli w dom, jego, który przed godziną żegnał ją młody, zdrowy, wesoły.
Szczęść Boże! — powiedział jej. — «Do zobaczyska!» — mówiła... I tak go zobaczyła, bez duszy.
— O Jezu! o Jezu!
Złożono go w chacie, na ławie. Przypadła mu do piersi, jak wilczyca ranna, wyła. Wołała ratunku do Boga, do ludzi, nazywała go najczulszemi wyrazami, błagała, by nie umierał, by spojrzał na nią, by ożył. Nie pamiętała, co czyni.
W chacie zgiełk panował okropny. Szymon rozpędził służbę po doktora. Wieść piorunem rozeszła się po miasteczku. Co żyło, biegło wszystko na miejsce żałoby. Marynka płakała przerażona, stara Prakseda
Strona:Maria Rodziewiczówna - Czarny chleb.djvu/92
Ta strona została przepisana.