Strona:Maria Rodziewiczówna - Czarny chleb.djvu/93

Ta strona została przepisana.

jęczała, Justyn idjota, zawodząc okropnym krzykiem, tłukł głową o uszak z dzikiej desperacji. Znalazł się i kowal, rozczochrany, w fartuchu roboczym, wytrzeźwiony nagle. Każdy coś radził i żałował. Doktor był o milę, więc tymczasem jęli go cucić, dawać, co kto umiał.
Zlano go wodą, okadzono ziołami, lano w gardło wódkę. Szymon zgnębiony, załamawszy ręce, patrzył, na niego i stękał, jakby sam konał. Matka modliła się urywanym, strasznym głosem. On nikogo nie słyszał. Nareszcie po godzinie starań w głębinach zgniecionych piersi ozwał się głuchy ton i przeszedł w stłumiony, długi jęk, na martwą twarz wybiegł kurcz strasznego bólu. Nieszczęsny, czuł jeszcze swą mękę.
— Paweł! — zawołała matka.
Zadrżały powieki i podniosły się nieco, krwią zabiegłe źrenice spojrzały na nią.
— O Jezu! Żyje! Mój ty synku jedyny! Moje ty dziecko ostatnie! Moje ty wszystko!
Poruszyły się usta, ale nie wydały dźwięku i omdlał znowu. I mdlał tak co chwila. Cucono go jeszcze wiele wiele razy. Pod noc dostał gorączki, majaczył, nie poznawał nikogo. Przywieziono wreszcie doktora. Obejrzał go, skrzywił się, głową pokiwał i zapisał coś, nic nie mówiąc.
— Czy odratuje go pan? — spytał Szymon.
— Rybaku, garść zboża rzućcie między młyńskie kamienie i zasiejcie potem. Jeśli wam zejdzie, to i on żyć będzie.
— A długoż tej męki?
— Póki sił stanie. Młody, to będzie się ze śmiercią borykał, aż ulegnie. Tydzień może.
I wysłuchała matka Agnieszka smutnej opowieści: Na starego to Jana waliły się belki, gdy parobczak poskoczył, poderwał je własnemi ramiony i wstrzymał przez sekundę. Młynarz się usunął, ale nie zdołano oprzytomnieć, a już barki Pawłowe nie zniosły