Stolik z rostawionemi do walki dwiema armjami szachów, dwie czarne kawy, dwa zionące ogniem i dymem cygara, dwie łyse głowy, pochylone ku sobie — profesora Bonifacego i profesora Benedykta.
«Błogosławiony» i «dobrze czyniący», jak ich zwali biegli w łacinie gimnaziści, zasiadali tak codzień, w tej samej kawiarni, u tego samego okna, matując się, zadymiając zimą całą salę, latem salę i ulicę i wylewając żółć na świat i ludzi.
Profesor Bonifacy miał nos z brodawką, brodę tylko na szyi, scjatykę w nogach, nadmiar «kolery» we krwi i manją na punkcie historji, którą wykładał przez lat trzydzieści z okładem.
Profesor Benedykt miał twarz chudą i bladą, okulary na zmęczonych oczach, temperament nerwowy i drażliwy a cierpiał na chroniczne roztargnienie i nieobecność myślą przy wszelkim przedmiocie, który nie był matematyką lub astronomją. Matematykiem był z fachu, astronomem z zamiłowania. Kochał swe gwiazdy, choć przez nie cierpiał, a może dlatego właśnie. Kosztowały go one, kosztowały te niewdzięcznice!
— Ależ kolega dzisiaj grasz, jak Karol VII-my wojował! — zaburczał historyk, zgarniając odrazu garstkę pionów.
Astronom ocknął się z zamyślenia i spojrzał błędnie na mówiącego.