Strona:Maria Rodziewiczówna - Gniazdo białozora.djvu/104

Ta strona została uwierzytelniona.

— Tak jest. Górny, mocny, samotny!... Stań tu — dalej topiel. Masz tu dobre szkła — patrz przez tę haliznę na te stare olszyny, z tamtej strony — dojrzysz gniazdo!
Michaś wziął do oczu lornetkę, ale ręce mu drżały — i długo szukał.
— Wielkie, ciemne. Widzę — wyszeptał wreszcie.
— Teraz poczekajmy nieruchomo. Przyniosą żer dla młodych. — Przypatrz się dobrze.
Czekali dość długo, aż się rozległ gwizd i nad kępą olszyn przeleciał ptak potężny. W locie cisnął zdobycz na gniazdo i wzbił się w błękit, że stał się punktem ciemnym.
Czekali, zapatrzeni — nie wracał.
— Dojrzał nas, przestraszył się — szepnął Michaś.
— Białozor by się przestraszył. On się nikogo nie boi. Ale teraz czerwca koniec, a młode się lęgną w marcu. Już je uczy, by sobie same radziły — toć orły są nie gawrony — honor i siłę mają i młode. Rozumiesz?
— Przecie ja też Białozor.
— Oto chodzi, rarogu!