— Skończę do soboty. Cóż słychać na świecie?
— Dostaliśmy pożyczkę siewną.
— Teraz — w żniwa?
— Ano trochę się spóźniło. Zda się na co innego.
— A na jaki termin?
— Na dziesięć miesięcy. Dziesięć procent, ale to się sprolonguje. Dobre warunki. Dostałem tysiąc złotych. Opłaciłem Rubina, i zapcham gardło gminie. Wujby też mógł dostać, — mówił prezes.
Żniwiarze zasiadali do obiadu, więc i oni ruszyli ku domowi, samochodem.
— Jakaś inna maszyna? — zauważył Białozor.
— Przehandlowałem z Niemekszą. Moją Tatrę świetnie zreparował szofer, co tu leżał u wuja. Doskonały mechanik. Pracuje u mnie miesięcznie. Jak mi jeszcze tamte dwie doprowadzi do porządku, wymienię na zupełnie nową — i mogę stawać do reidów.
— Nowy fach i proceder. Cóż Nieumierszyccy?
— On wciąż się stara o posadę — a Julcia w ciąży! Stara się o piąte.
Strona:Maria Rodziewiczówna - Gniazdo białozora.djvu/116
Ta strona została uwierzytelniona.