Pokręcił głową Białozor, ale nic nie rzekł.
Gdy stanęli przed mieszkaniem, wypadła Terka z prośbą — żeby ją choć do stodoły podwiózł, więc gdy z nią pojechał na gumno, spotkał resztę rodziny jak zwykle przy pracy.
Dwa Michały szły ze stodoły spoceni i zakurzeni.
Kleryk pod szopką z narzędziami majstrował przy grabiach, monotonny jęk wirówki rozlegał się z piwnicy.
Zaczęli się witać, gawędzić — pojechał do piwnicy.
— Thais! Zawiozę cię do domu. Dasz mi za to obiad, bom strasznie głodny.
Uśmiechnęła się do niego.
— Ruszaj sam. Za kwadrans dostaniesz obiad. Tymczasem nie denerwuj psów swą maszyną... Terka, przyniosłaś sałatę i ogórki?
— Ach, zapomniałam! — i popędziła do ogrodu.
Michały zaczęły się myć przy studni, więc zabrał tylko kleryka.
— Słuchajno, Gabryk. Czekam już lata na twe wyświęcenie ze spowiedzią. Coraz
Strona:Maria Rodziewiczówna - Gniazdo białozora.djvu/117
Ta strona została uwierzytelniona.