Strona:Maria Rodziewiczówna - Gniazdo białozora.djvu/121

Ta strona została uwierzytelniona.

— Nie kuś! Odprzysięgłem się od tytoniu, do chwili, gdy wygram na loterji. Ale dotąd jeszcze nie mam biletu, — i śmiejąc się poszedł.
Jelec jednak skusił wuja Kajetana, potem obdarował ciotkę gazetami, dzieciom dał książki i przeczuciem wiedziony odnalazł Idę w ogrodzie przy pomidorach.
Stanął przy niej i milczał, zapatrzony na jej pracowite, sprawne, spalone ręce.
— Thais, czy my się doczekamy swego życia? — rzekł wreszcie tonem i głosem, którego nikt nie znał, ani przypuszczał u niefrasobliwego wesołka.
— Chyba nie prędko! — odparła spokojnie. — Idziemy takiemi różnemi drogami.
— Ty idziesz drogą — a ja łozami! — zanucił.
— Nie fałszuj tak strasznie...
— Ty te tutejsze dzieci pohodujesz! Jest jakiś kres i termin. Ale ja do śmierci nie pohoduję tego mrowia Nieumierszyckich.
— Obiecałeś mi, że Łuczę utrzymasz — dla nas.
— Obiecałem — przed ich najściem.
— Teraz się cofasz? Żal ci ofiary?