A Bóg, jak zwykł, mądrze pokierował, bo teraz pan Michał wszystko znajdował dobrem i niedostatek w tem gnieździe, i twardy trud fizyczny, i brak wygód i kulturalnych potrzeb, i towarzystwa, wszystko było niczem, w porównaniu tamtej męki — i tamtej tęsknoty.
Nie znalazł tego ideału ojczyzny, którą w duszy miał — ale znalazł swoje Polesie. Piaski i bagna, lasy i wody, smętek nieba i ziemi — ciszę i pustkę bezkreśnych obszarów. W ludziach, zwierzu i roślinie żyły tu jeszcze resztki wolności pierwotnej — był tu jeszcze jaki taki schron wolnej woli i swobody. Idąc lekko i prędko, krokiem myśliwca i włóczęgi, pan Michał to powtarzał w myśli jakieś słowa modlitwy, to pogwizdywał stare melodje młodzieńczych piosenek i był zupełnie szczęśliwy ze swej doli. Szedł przecie na wielki bal!
Co lata zjeżdżał ze Lwowa profesor Szczytt, brat Protasewiczowej, na wakacyjne wywczasy. Przyrodnik był, ornitolog specjalnie, i pasowali do siebie, jakby mieli bliźniacze dusze. Należał do nich cały boży świat — a oni do niego. O szósty dzień
Strona:Maria Rodziewiczówna - Gniazdo białozora.djvu/144
Ta strona została uwierzytelniona.