dwie córki, dwóch synów, nie przebierali towarzystwa, i przy częstej zmianie urzędników mieli coraz nową rozmaitość.
Na pół drogi z Nietroni deszcz ustał i pan Michał rozejrzał się z pagórka szerzej na okolicę, bo i wiatr począł tuman rozpędzać.
Po obu stronach drogi ukazały się rozrzucone dość bezładnie budynki osad folwarku, który Protasewicz oddał na wojskowe osadnictwo. Były bardzo rozmaite: porządne domki, i ziemlanki, budy z chróstu i obórki drewniane — zaczątki sadów i płotów, i stosy budulcu.
Opodal — wieś wyciągała swe długie linje skupionych chat z drogą pośrodku.
— Mrowie idzie na mrowie! — pomyślał pan Michał. — Ciekawość, kto przetrzyma. Myśmy tak przed wiekami zaczynali. Wschód i zachód! Niech pokażą swą siłę. Ciężki trud przed nimi, byle wytrwali!
Przy drodze młody mężczyzna spuszczał wodę z warzywnika. Kopał zajadle rowek w ciemnem błocie.
— Pomagaj Boże! — pozdrowił pan Michał.
Osadnik coś odburknął niewyraźnie.
Strona:Maria Rodziewiczówna - Gniazdo białozora.djvu/146
Ta strona została uwierzytelniona.