Strona:Maria Rodziewiczówna - Gniazdo białozora.djvu/17

Ta strona została uwierzytelniona.

czynku panowała nad tym dworem — zmącona tylko zgiełkiem gawronich lęgów w olszynie opodal.
Skierowali się ku oficynie, a że nikt na spotkanie nie wychodził, hrabia otworzył środkowe drzwi pod gankiem z daszkiem — i znaleźli się odrazu w izbie niskiej, długiej i pomimo słońca, trochę mrocznej — gdzie przy stole obiadowało sporo osób.
— Przepraszam państwa! — rzekł hrabia. — Rozbił się nam samochód na trakcie — jesteśmy poturbowani, bezradni w tem bezludziu i prosimy o ratunek.
Od stołu powstał mężczyzna wysoki, szczupły, z gęstą szpakowatą czupryną.
— Proszę, państwa! — rzekł spokojnie, bez wielkiego zapału.
— Jestem Wiesztorp z Rydwian, a to moi towarzysze podróży, pan wicewojewoda Siecki z małżonką, — przedstawił się hrabia.
— Białozor! — mruknął gospodarz. — Proszę — niech się państwo rozgoszczą. Pan hrabia potrzebuje opatrunku, widzę — Michale!
Na to wezwanie wstał od stołu drugi mężczyzna, taki sam szczupły i szpakowaty,