Strona:Maria Rodziewiczówna - Gniazdo białozora.djvu/170

Ta strona została uwierzytelniona.

— Oj było! Straszna awantura na wsi w szkole, z naszą Grypą. Chłopi zbierają się przyjść do pana gromadą. I policja też.
Jelec zeskoczył z konia.
— Dajcie mi, nianiu, co zjeść. Djabelnie trzęsie ta łysa. Pani już wstała?
— Co też pan mówi! Pięć dni po połogu!
— Myślałem, że przy tej wprawie, którą ma, to już żadna fatyga. Pana niema?
— Niema. Podobno już w służbie państwowej się znachodzi! — dopowiedział Bućko. — A woły nasze pochorowały się na języki i dwór pod kwarantanną, bo to i Azor się wściekł, więc tablica wisi, że nie można nic wwozić — ani wywozić.
Jelec zjadł u Kuleszów jajecznicy i poszedł do siostry. Dom był w zwykłym bezładzie, pełen wrzasku starszych dzieci bez opieki i kilku kobiet, zajętych położnicą i niemowlętami.
— Ty nie masz litości nade mną! — popłakiwała Nieumierszycka. — Mogłam skonać tu bez żadnej opieki.
— Skądże miałem wiedzieć, że się właśnie rozsypiesz. Było Edmunda zatrzymać.