Strona:Maria Rodziewiczówna - Gniazdo białozora.djvu/18

Ta strona została uwierzytelniona.

a reszta obiadujących poruszyła się ze swych miejsc.
Stary jegomość z wielką brodą patrjarchy wycofał się zaraz w głąb domu, podeszła jejmość znikła w bocznych drzwiach, dwoje dzieci, chłopak i dziewczynka, smyrgnęły za nią. W izbie zostali dwaj mężczyźni i dziewczyna, która się zajęła rozkładaniem na stole nakryć dla gości.
— To mój brat, trochę doktór, — rzekł Białozor. — On pana opatrzy. Czy nikt na miejscu wypadku nie został ciężko ranny?
— Owszem. Szofer tam leży ze złamaną podobno nogą — i samochód trzeba ubezpieczyć.
Michał już zbadał hrabiego.
— No — to głupstwo. Jodyną zalać i benzyną krew zmyć. Ida — daj mi tu apteczkę.
Dziewczyna wyszła i wróciła z pudełkiem. Postawiła je pod oknem na ławce, przyczem ani spojrzała, ani okazała zajęcie gośćmi.
Zato dama nie spuszczała z niej szyderczych, krytycznych oczu. Żeby ujrzeć takiego raroga, trzeba było zajechać w ten deskami zabity kraj. Była wprawdzie dorodna, swobodna w ruchu i nawet nie