Strona:Maria Rodziewiczówna - Gniazdo białozora.djvu/181

Ta strona została uwierzytelniona.

z nas kpinę stroili — to nie może być! Toby nam był wstyd i krzywda — bo my nie winowate — jako w tym papierze stoi!
Jelec zrazu zaskoczony, zrozumiał. Wziął papier i odczytał.
— Ktoś wam to bardzo gładko napisał, — rzekł poważnie.
— Teraz już szkolniki umieją.
— A że to nauczyciel zgodził się podpisać taki cyrograf na siebie?
— Gromada wielki człowiek i nie da sobie w kaszę pluć, a jego rzecz dzieci uczyć — a nie leźć w szkodę całej wsi. — Teraz pan wie, kto łgał, a kto praw i będzie z nami stara zgoda i porządek.
— Ano dobrze. Niech będzie! Wyślecie papier — przyniesiecie mi odpis — a wtedy napiszemy kontrakt nowy na wypasy.
— Na gotówkę! — ozwał się Kulesza, który wyrósł jak z pod ziemi.
Chłopi zadowoleni pożegnali się i poszli.
— Był tu u was Sawicki? — spytał Jelec.
— U nas? Nie był. Ludzkie oko go nie widziało we dworze.
— Nie łżyj! Sameś mu poddał tych Moroczańców i tę gotówkę!