— Jak Boga kocham, nie wiem. We dworze nie był. Może na jarmarku w Zahoście z chłopami się zwąchał — bo podobno u Zahoskiego pana młyn narządzał. Sichniej na jarmarku był i w kuchni z Grypą coś rajcowali potem. Ale najlepsze dla nas te wypasy za gotówkę. Odrobki to męka z ich wyciskać i połowa przepada. Teraz się wystraszyli — to sami będą pilić, żeby kontrakt w gminie spisać — i zadatki złożą. Zobaczy pan ich jutro na targi.
— Uf! — stęknął Jelec, który znał system chłopski — obrachowany na zmęczenie Lacha gadaniną, prośbami, aż, znudzony i zniecierpliwiony, ustąpi.
Był uwięziony tą sprawą w domu, skazany na próbę nieludzkiej cierpliwości, ale przypomniał sekwestr żyta, nakazy płatnicze i to postanowienie wytrwania i został.
— Możebyśmy z panem pojechali jutro na tę Moraczańską granicę — zaproponował nieśmiało Kulesza. — Zobaczyłby pan te wypasy i ocenił.
— To może i mnie weźmiecie ze sobą, — ozwał się głos za oknem.
— Wuj Michał! — porwał się Jelec.
Strona:Maria Rodziewiczówna - Gniazdo białozora.djvu/185
Ta strona została uwierzytelniona.