— Wasza głowa, didu Weremiju, inny ład zaprowadzić! — rzekł Kulesza. — Teraz od sztuki trzeba wam będzie płacić. A wasze bydło będzie darmo — za tę waszą fatygę.
— A jaka cena?
— To już potargujemy się przy umowie. Ino się decydujcie — bo moroczańcy napierają — a znowu żydy chcą to wydzierżawić na siano.
— A niedoczekanie ich! — zaniepokoił się chłop.
— A wiele macie swojego? — spytał pan Michał.
— A jest tam tego z pięć ogonów.
— U mnie zapisano piętnaście i trzy konie — rzekł Kulesza.
— At, jakie tam. Chyba z cielętami. To pewnie mój durny Karp podawał na wiosnę!
— Miej ty i dwadzieścia, jak sprawę załatwisz.
Minęli Morocznę i pastwiska — znowu roztoczyły się grząskie łąki — pokoszone i postożone i zaczęła się gawęda o ilości i wartości siana. Notatnik zapełniał się nazwami i cyframi, łódka kołowała po fantastycznych zakrętach wodnych żył.
Strona:Maria Rodziewiczówna - Gniazdo białozora.djvu/193
Ta strona została uwierzytelniona.