pili samochód, obejrzeli i zaczęli rewidować. Jeden najśmielszy ściągnął derę, drugi dobrał się do koszyka z zapasami, dziewczyna ściągnęła szal jedwabny damy — czwarty, najstarszy, zbliżył się do niego — pochylił się — sięgnął do kieszeni kurty skórzanej.
Szofer błyskawicznym ruchem — wydobył rewolwer i wypalił w powietrze.
Zgraja rzuciła się do ucieczki, porzucając zrabowane rzeczy, a jednocześnie ukazał się na drodze wóz i nadbiegł Białozor.
— Strzelał pan? — spytał. — Do kogo?
— Do luftu. Jakieś dranie chłopskie już przyszły rabować.
— Niema czemu się dziwić. Cała wieś niedawno wróciła z bolszewji. Co pan ma złamanego?
— Lewą nogę — polskiem szczęściem pod kolanem. Bez doktora się nie obejdzie.
— Damy rady. Ja jestem „kostopraw“, — odparł Michał Białozor. — Ale musi pan przecierpieć przewóz pod dach. To niedaleko.
— Choćby i daleko! Byłem w korpusie Dowbora, znam się z tym krajem i drogami. A moje burżuje?
Strona:Maria Rodziewiczówna - Gniazdo białozora.djvu/22
Ta strona została uwierzytelniona.