zgodne stadło. Zresztą on jej wymyśla, a ona go bije — jak się upije. Jest winnica, pole kalafjorów i pomidorów i krowy. Można się nauczyć ogrodnictwa, hodowli wina, sprytu kupieckiego i zajadłej pracowitości. Chodzimy zawsze brudni, i mało co odziani, a tak nas męczą, że zpoczątku pan Jelec przechorował i chciał uciekać — ale potem się zawziął i zostaliśmy. Myślę, że zostaniemy do winobrania, żeby choć użyć i wykąpać się w moszczu. Ja — co targ, wożę do miasta jarzyny, mleko i jakieś cuchnące sery, które preparuje panna Zefirynka, córka patronów, i tam, w ciżbie różnego tałałajstwa przepatruję, przepytuję, przesłuchuję.
„Panu Jelcowi najgorzej dokucza brud, pot, gorąco i mieszkanie z pięciu kolegami, z pod ciemnej gwiazdy drabami. Jeden chciał kiedyś zadusić patrona, i ledwieśmy go obronili. Od tej pory Denisy nas szanują, ale tamci gotowi zakatrupić — więc się uczymy boksu i japońskiego systemu obrony. To bardzo zajmujące i przyjemne. Kurs ten przechodzimy w niedzielę. Jedziemy wtedy do miasta, a uczy nas Japończyk z cyrku. Zresztą wszystko w porządku i pro-
Strona:Maria Rodziewiczówna - Gniazdo białozora.djvu/234
Ta strona została uwierzytelniona.