Nudzili się i niecierpliwili niesłychanie. Miejscowi byli niewidzialni i nikt się nimi nie zajmował. Stary pan z brodą patrjarchy — snuł się między ulami w sadzie, panna na grzędach warzywa obrabiała motyką kapustę, ciotka karmiła chmarę kurcząt — gospodarz jeszcze nie wrócił z dostawy samochodu do miasteczka, doktór był przy szoferze.
Oglądać nie było wiele. Parę gospodarskich budynków było skleconych ubogo po wojennem zniszczeniu, bydło było na paszy — z obór wyjeżdżały fury nawozu i wlokły się wolno w pole, kilkoro cieląt hasało po okólniku, dwa psy łańcuchowe schrypnięte szczekaniem na obcych, ukryły się w budzie przed komarami, i jak zwykle na wsi cała wielka praca, trud i mozół walki o byt odbywał się w cichości i niepozornie. Darły się tylko bezustannie gawrony.
— I ci ludzie to znoszą — i mogą tu wytrzymać, — oburzała się dama. — Panie hrabio, jak pan myśli? Depeszę już otrzymano? Kiedy przyjdzie wyzwolenie z tej męki?
— Myślę, że o zachodzie słońca!
Strona:Maria Rodziewiczówna - Gniazdo białozora.djvu/24
Ta strona została uwierzytelniona.