Było słoneczne lipcowe popołudnie.
Na łanie w Nietroni zwożono żytnie kopy. Jak zwykle pracował osobiście Białozor, pomagając ładować snopy, a na jednym z furgonów układał je Michaś z Terką, starając się zabrać jak najwięcej.
Zgrzani byli i podnieceni tą ochotą i wyścigiem zręczności i pospiechu. Świat był złoty od słońca i zionął ciepłem i wonią pól.
Na szczycie fury stojąc i jadąc ku dworowi, Michaś dojrzał człowieka, który od jeziora biegł w tym samym kierunku przez łan, na drogę nie bacząc.
— Co się stało w Medwidle, że Ohryzko pędzi? — rzekł do Terki.
— Może grzyby się wysypały. Pojedziemy choćby jutro.
— Zwózki jest jeszcze do końca tygodnia.
Dojeżdżali do stodoły, gdy Ohryzko jednocześnie dopadł. Pan Michał stał z widłami na progu szeroko rozwartych wierzei.