Strona:Maria Rodziewiczówna - Gniazdo białozora.djvu/33

Ta strona została uwierzytelniona.

— Pójdziemy na spotkanie samochodu! — rzekła, uśmiechając się do męża.
Ale, gdy się znaleźli na drodze poza obrębem dworu, skręcili wbok, gdzie stały w przepychu kwiecia bzy i zaczynały swą serenadę słowiki, i zniknęli w gąszczach.
Dama przestała się nudzić i narzekać na komary.
Szofer w półśnie gorączkowym słyszał jakąś gmatwaninę dźwięków. Jak halucynacja — wibrował mu oddech samochodu, zmieszany z jakiemiś niesamowitemi dźwiękami: bydło, gawrony, monotonne warczenie wirówki, potem znowu samochód, sygnał jeden i drugi, ruch w domu, głosy, śmiechy — i odjazd maszyny — — —
Nastała wielka cisza — przez otwarte okno buchnął zapach rosy i bzów, potem trele słowicze — pociemniało w izbie, usnął na chwilę, ale go zbudził żar gorączki i dotknięcie ręki do czoła.
— Co tam? Jechać?
— Wypić i założyć termometr! Burżuje już pojechały — odpowiedział doktór.
— A czem?
— Przyszedł samochód hrabiego.