Strona:Maria Rodziewiczówna - Gniazdo białozora.djvu/34

Ta strona została uwierzytelniona.

— Dogadza babie. Jeszcze się nie nacieszył. A mnie porzucili, jak psa!
— Zostawił walizkę z rzeczami, dwieście złotych i polecenie do policji, by miała pana w opiece.
— Maszyna, garaż, knajpa, policja, szpital i znowu maszyna, garaż, knajpa, szpital — całe życie. No — i pieniądze na wódkę!... Wkółko, wkółko, wkółko — aż do ostatniego rozbicia — już na fest. Proletarjacki byt... Łajdackie obiecanki. Nadejdzie wreszcie dzień wypłaty — sędziami wtedy będziem my!...
Majaczył, chrapliwie zaśpiewał, i zaśmiał się.
Doktór podał mu lekarstwo, zmierzył gorączkę i poprawił posłanie.
— Co to tak huczy? W uszach mi dzwoni!
— To cisza. Macie tu pod ręką picie, starajcie się zasnąć. Przed wami teraz czas spokoju — macie przy sobie przyjaciół. Jakby wam co dolegało — wołajcie — przyjdę. Okna nie zamykam, bo majowa rośna noc zdrowa!
— Dziękuję panu! — odparł szeptem.
Doktór światła nie zapalał. Słychać było, że z kimś rozmawiał zcicha, szeleściało sia-