Słońce już wstało, umilkły słowiki, wrzał rajkotem gawroni gaj, porykując, ruszyły krowy na pastwiska.
— Śniadanie! — zawołała Ida z głębi korytarza, łączącego kuchnię z dużą izbą, służącą za jadalnię, biuro, salon i szkołę.
Wszyscy się stawili karnie, wiedząc, że kto się spóźni — zastanie stół sprzątnięty. Ida nie miała czasu czekać.
Zajęli swe miejsca. Podała im duże kubki mleka, chleb czarny leżał do woli — wielki bochen, który krajał misternie dziad Kajetan.
Teraz rozmawiali.
— Jutro sadzenie reszty kartofli. Wczorajszy najazd zmitrężył mi dzień! — rzekł Białozor.
— Żebyż jeszcze z tego nie było większego nieszczęścia, — westchnął dziad Kajetan.
— Dlaczego? Bardzo europejscy ludzie! — zaprzeczyła ciotka.
— Urzędniki! Chodzili, oglądali, pytali mnie, ile jest pszczół. Nałożą podatek!
— Niech się wuj uspokoi. Na nasze kilkanaście pni — jest w gminie chłopskich setki. A że chłopi rządzą — pszczół nie
Strona:Maria Rodziewiczówna - Gniazdo białozora.djvu/38
Ta strona została uwierzytelniona.