Strona:Maria Rodziewiczówna - Gniazdo białozora.djvu/54

Ta strona została uwierzytelniona.

Gdy szli do ogrodu, Michaś rzekł zcicha:
— Stryjku, czego on taki zły?
— Z Bogiem się swarzy — więc mu źle. Biedny, zbuntowany człowiek. Trzeba z nim dobrym być!
Tej nocy, gdy wszyscy już spali, Ida jeszcze czuwała, zajęta reperowaniem bielizny. Mała lampka naftowa oświetlała jej alkierzyk ubogi i pusty jak zakonna celka. Ktoś zastukał w szybkę.
Poznała ojca i wyszła do niego.
Usiedli na kłodzie drzewa pod ścianą.
— Był dziś sołtys z nakazem płatniczym, — rzekł Białozor.
— Znowu! Toć zapłaciliśmy wszystko!...
— Uchwalił Sejm stuprocentową podwyżkę gruntowego podatku... Wypadnie chyba sprzedać te brakowne krowy, cośmy mieli wypaść.
— Stracimy połowę ceny! Ledwie się zaczęły poprawiać... Może lepiej młode konie?
— Nie starczy! Zresztą, czem zastąpię braki w fornalce? Wiesz, że dwie pary zupełnie zdarte.
— Żeby choć do jesieni zwlec. Mam sto gęsi, cztery tuczniki, sad pięknie kwitnie!