Był już czerwiec i największy przepych ziemi.
Kwitły żyta pogodnie, za lada powiewem niosąc tumany miodem wonnego pyłu, łąki, czerwone od firletek, gotowały się do sianokosu, bujnie krzewiły się kartofle, do rójki burzyły się pszczoły, po tajniach jeziora mrowił się kaczy drobiazg, gaj gawroni w Nietroni wzmocnił swój wrzask tysiącami młodych gardzieli — i ucichły słowiki.
Przednówek był w spichrzu i spiżarni, ale nawet martwić się nie było czasu — takie dnie były znojne i długie, taki spoczynek krótki.
W ciężkiem istnieniu takiego ubogiego dworu na Polesiu, w tych latach borykania się wśród nowych porządków, praw i ciężarów, bez kapitału, w ruinie folwarków, w niedostatku inwentarza, w drożyźnie robocizny, w osobistej pracy fizycznej nie było czasu, nie było oczu, nie było zdolności odczuć piękna ni czaru, który ich otaczał.