derczo z pilności, z jaką policjant każdy papier przeglądał.
— Pan się za posadą obejrzy — jak wstanie? Z powiatowego miasta zaczynają kursować autobusy, może pan się wkręci.
— Jeszczem dotąd Żydom nie służył — ale pewnie i do tego dojdzie. Doktór mi obiecuje za dwa tygodnie koniec tej niewoli.
— Ale poprawił się pan na twarzy i w sobie. A jakby pan stąd odjeżdżał — proszę się zgłosić na posterunek. Dam zaświadczenie.
I łaskawie go pożegnał.
— Cholera! — zawarczał za nim szofer. — Za konfidenta mnie uważa. Każe broni wypatrywać u tych ludzi. Rewolucję ci zrobią, czy napadną na posterunek! A co wieczór na błotach kanonada chłopska do kaczek, to tej broni nie szukasz, nie odbierasz!
— Panie doktorze! — począł wołać w głąb sadu.
Pan Michał podszedł z piłką w ręku.
— Dolega co? Może pić dać?
— Dziękuję. Policaj tu był i gadał, że pan dostanie pozwolenie na strzelbę.
Strona:Maria Rodziewiczówna - Gniazdo białozora.djvu/64
Ta strona została uwierzytelniona.