— Ho, ho! I pan w to wierzy! Trzeba się fotografować, to jest, jechać do miasta i zpowrotem, koszt dziesięć złotych — potem strzelbę kupić — złotych paręset, bo musi być ze świadectwem, potem opłaty karty łowieckiej na terenie mego brata, któremu to pozwolenie opodatkują do dochodu. A najważniejsze, że, ponieważ dotąd nie mam obywatelstwa — cały ten kram będzie na nic, i skończy się konfiskatą strzelby. Całe szczęście, że nie mam na to pieniędzy, więc wcale nie skorzystam z łaski wojewódzkiej.
— Jakby pan miał, byle jaki gruchot, to ja panu strzelbę narządzę fajn!
— Wie pan, możebyśmy raczej sfabrykowali na spółkę kuszę — taką, jakiej używał Zbyszko z Bogdańca. Myśmy już o tem z Michasiem myśleli. Pan myśli, że żartuję? Nie! Mniejsza o bicie zwierzyny — i bez nas chłopi i urzędy biją bez miłosierdzia, ale na wypadek wściekłego psa byłaby obrona. Wtedy nie pora dawać wiedzieć na posterunek!
— Kusza? A ma pan rysunek?
— Mam, i opis w starej łowieckiej kronice. U nas książki ocalały, bo brat je przed najściem Niemców zakopał.
Strona:Maria Rodziewiczówna - Gniazdo białozora.djvu/65
Ta strona została uwierzytelniona.