— Mnie się widzi, że tutaj wszyscy z tem się godzą, — odparł szofer.
— A no, z domu tutaj do pszczół nie daleko.
— A kiedy mi pan da tę łowiecką kronikę?
— Choćby zaraz. Michaś już nawet różnego drzewa nasuszył, narzędzia różne ma, ale to wszystko schował do wakacyj, żeby nie miał roztargnienia. Za dwa tygodnie pojadą dzieci na egzamin. A potem niech się bawią przez lato.
— A potem pójdą do gimnazjum, biedaki?
— Nie, dopiero od czwartej klasy.
— A dlaczego?
— Pańskie fanaberje! — uśmiechnął się pan Michał. — Pan sam gimnazjalne czasy niemile wspomina. Im później tam pójdą — tem mniej się zarażą, biedaki — jak panu się wyrwało! Zresztą brata jeszcze nie stać, by troje kształcić.
— Tyle majątku! — pokręcił głową. — I taki zachód, kram, deptak — jak na to patrzę! I poco, jeśli nawet bogactwa nie da!
— Też rodzaj pańskiej fanaberji. Rozparł się taki pan szeroko i powiada: moja
Strona:Maria Rodziewiczówna - Gniazdo białozora.djvu/67
Ta strona została uwierzytelniona.