Strona:Maria Rodziewiczówna - Gniazdo białozora.djvu/71

Ta strona została uwierzytelniona.

Napastnik potknął się o ceber z wodą — wywrócił go, zawadził o pogrzebacz — narobił hałasu — i wreszcie wypadł za drzwi.
Rano jednak, po rozmowie Idy z Łuczychą, nikt o wypadku nie wspomniał, ale Sawicki na śniadanie się nie pokazał, bo skoro świt — ruszył do Zahosta piechotą.
Nie wrócił też na noc i dopiero nazajutrz zjawił się na łąkach, gdzie Białozor pilnował koszenia siana.
— Przyszedłem się pożegnać i podziękować. Dostałem posadę! — rzekł, zpodełba patrząc.
— Ale to nie dobrze, że pan nadweręża nogę chodzeniem zbytniem. A posada dobra?
— Prywatna, tymczasowa. Wróciłem z furą po rzeczy. Dziękuję panu, i panu doktorowi.
Białozor wyciągnął do niego rękę, ale tamten ledwie jej dotknął.
— Chciałem odsłużyć, pan odmówił. Nie moja wina, że rachunek nieuregulowany.
— W dobrej pamięci proszę nas zachować, jako i my pana. To starczy.