— Pan szanowny zdaleka? — badał „traktjernik“.
Szofer pił dużo, jadł mniej — i milczał.
Alkohol, którego był pozbawiony od paru miesięcy, krzepił go, podniecał, rozpalał.
— Może pan do gminy? Do policji — może do kierownika szkoły?
— Do kierowniczki, jeśli ładna, i do djabła — jeśli bogaty! Daj pan papierosów i cukierków.
Zapłacił i wyszedł, kierując się do posterunku. Ale wtem ujrzał przy drodze kuźnię a przed nią samochód, wkoło którego zebrała się kupka gapiów. Przystanął i Sawicki z papierosem w zębach i z miną najwyższej pogardy i szyderstwa. Elegancko ubrany pan i kowal-Żyd stali nad maszyną. Majster głową trząsł.
— Ja do tego nie doktór. Tu potrzebny do tego mechanik.
— A kat go tu znajdzie!
— Kata tymczasem jeszcze nie trzeba, ale pieniędzy. Czy pan myśli, że każdy szofer szubienicznik.
— A panu co to dolega!
— Otóż i nożyczki. Co mam słuchać urągania!?
Strona:Maria Rodziewiczówna - Gniazdo białozora.djvu/75
Ta strona została uwierzytelniona.