— To pan szofer?
— Takim gruchotem jeszczem dotąd nie jeździł.
— Wygrałem w karty.
— Chyba w guziki. I chce się pan zabić?
— Nie. Dojechać do domu.
— A to daleko?
— Trzydzieści kilometrów.
Szofer rozepchnął gapiów — obejrzał maszynę, narzędzia, pomyślał, uderzył ręką po samochodzie.
— Strzyma! Za pół godziny startujem!
I wziął się do roboty.
Przyglądał mu się pilnie właściciel, pomagał, podawał narzędzia.
— Zdałby się pan na pomocnika. W każdym razie kiepski frajer pana nie okpi.
— Ba! Za tę cenę, com nato wydał — to ja powinienem każdego okpić.
— Pan pewno pośrednik jakiejś marki.
— Przeciwnie! Klient różnych marek!
— O! Zwierzyna w tej kniei. Możemy ruszać — a może pan chce się przedtem wyspowiadać?
— To może raczej zapłacić panu zgóry, na wypadek śmierci. Ile?
Strona:Maria Rodziewiczówna - Gniazdo białozora.djvu/76
Ta strona została uwierzytelniona.